Wychodząc na przeciw potrzebie krótkich charakterystyk i szybkich dygresji, znalazłam w końcu słowo, które chyba najlepiej oddaje to, co odróżnia Antwerpię od pozostałych miast: jest bardziej szykowne. To miasto diamentów, dobrze ubranych i wyglancowanych ludzi, którzy godzinami potrafią oddawać się piciu kawy i spożywaniu posiłków na zewnątrz. Można to zaobserwować, gdy wysiądziemy na zabytkowym dworcu kolejowym, usytuowanym w samym centrum miasta, od którego ciągnie się główna handlowa ulica: Meir. Przekonana jestem, że większość turystów właśnie od tego miejsca rozpoczyna swoje zwiedzanie.
I nie bez przyczyny. To chyba najważniejszy zabytek w Antwerpii, nie sposób go pominąć i nie docenić jego przepychu i dostojności- a dzięki rozbudowie- też praktyczności.
DWORZEC KOLEJOWY
Po wyjściu na zewnątrz od razu rzucą nam się w oczy tłumy skomponowane z takiej mieszanki kultur, że trudno wyłowić rodowitego Belga. Tym bardziej, że zaraz na przeciwko dworca znajduje się CHINATOWN. Miks kultur, kolorów skóry i ubiorów jest tutaj znaczny. Poczynając od Azjatów, przez Marokańczyków, Polaków, na ortodoksyjnych Żydach kończąc. Ci ostatni zresztą znacznie ubogacają tutejszy krajobraz swoim tradycyjnym strojem, pejsami i jarmułkami. Łatwo ich spotkać w dzielnicy położonej na tyłach dworcach centralnego.
Rowery jako główny środek komunikacji nie powinny nas dziwić. Tutaj tramwaje i metro nie cieszą się zbytnią popularnością. Z systemu miejskich rowerów wbrew pozorom nie korzystają tylko przyjezdni, ale również miejscowi. Tygodniowy koszt kart to wydatek rzędu 8 euro, a każde pół godziny jazdy jest darmowe. To wystarczająco, by ominąć korki i dostać się do pracy. Ani deszcz, ani zakupy, ani też dwójka dzieci nie straszna, by nim jeździć. Popularnością cieszą się rowery z doczepianymi wózkami (jakkolwiek by tego nie nazwać), tandemy, a najbardziej urocze są oczywiście holenderki, które ostatnimi czasy tak bardzo popularne stały się w Polsce. Z tą różnicą, że u nas ciągle brakuje infrastruktury rowerowej, która tutaj jest perfekcyjnie rozwinięta.
Meirem dotrzemy do samego centrum starego miasta i Grote Markt, gdzie Ratusz obwieszony flagami i najsłynniejsza katedra NMP czekają na podziwianie.
Po drodze jednak należy zatrzymać się przy pomniku, który jest symbolem miasta: dłoń ze złączonymi palcami. Legendy głoszą, że swego czasu urzędujący tu olbrzym pobierał od ludzi opłaty za przejście przez rzekę, a co biedniejszym lub skąpym obcinał rekę i wrzucał do Skaldy. Na szczęście znalazł się jeden odważny, który pozbawił go jego własnej i stąd nazwa Antwerpii- rzucanie ręki.
Jeśli przy Skaldzie jesteśmy to warto przejść się nad jej brzeg i przespacerować molem. Widok nie zapiera dechu w piesiach, ale leffe ruby smakuje tam wyśmienicie.
Z lotu ptaka, możemy podziwiać je z MAS (Museum ann de storm, Hanzestedenplaats 1). Muzeum Portu nie interesuje mnie w żadnym razie, ale nowoczesny budynek przypominający mi katowicką CINiBĘ, ciekawie zaprojektowany i zaaranżowany wewnątrz sprawia, że czuję się trochę jak u siebie. To jest punkt obowiązkowy.
Koniecznie należy spróbować belgijskich frytek z prawdziwej Frituur (najlepiej z sosem andaluzyjskim!), gofrów i czekoladek (np. Leonidas), a żeby jeszcze było lżej i zdrowiej: zapić piwem, którego tutaj dosłownie od wyboru do koloru.
W razie niepogody schronienie można znaleźć w Muzeum Mody (Nationalestraat 28) albo Muzeum fotografii (Waalsekaai 47)– mnie znacznie bardziej interesującym. A już najprościej w jednej z uroczych kawiarni, których tutaj jest pod dostatkiem.
To jest program na jeden dzień, którego nam z pewnością braknie, bo koniecznie trzeba jeszcze zahaczyć o Ogród Botaniczny (Leopoldstraat 24), który choć mały i położony w samym centrum, jest cichy i uroczy. W Stadt Parku już nieco trudniej o odpoczynek, ale to idealne miejsce na spacer w przerwie na lunch.
Planując podróż dobrze wiedzieć, że sobota jest dniem, w którym przez Meir nie sposób się przecisnąć nie wylewając potów, nie rzucając mięsem i nie tracąc cierpliwości. Osobiście kryję się wtedy na tyłach ulicy, w swoim mieszkaniu. Poniedziałek z kolei dla tutejszych stanowi swego rodzaju rekompensatę za pracowity weekend, stąd zdziwieni będą Ci, którzy jak ja w poniedziałkowy poranek po weekendowych wojażach wybiorą się po świeże pieczywo (z pieczywem nic wspólnego nie mające) i pocałują klamkę supermarketu, który czynny jest dopiero od popołudnia.
W centrum, które jest skrajnie turystyczne, piekarni nie uświadczysz.
Nie mniej, przyjeżdżajcie kto może, bo urokliwe to miasto na swój sposób.
Be First to Comment