To nasz pierwszy duży przystanek na wschodnim wybrzeżu. Nie liczę już Nowego Jorku z chwili, gdy postawiliśmy stopę w Ameryce. Lądowanie było twarde, choć ekscytujące, ale ciągle pełne zmęczenia, tłumów, ciasnych korytarzy metra i stromych schodów, których przeprawy dwudziesto-trzy kilowe walizki nam nie ułatwiały. Te wspomnienia choć teraz lżejsze, wymazuję.
Tak, więc Boston. My zdeterminowani, żeby tylko wyrwać się z campa, zobaczyć jak wielki ten świat. Choć nigdy nie przypuszczalibyśmy, że bez samochodu ani rusz, a podróż do miasta odległego zaledwie dwie godziny drogi autostradą, autobusem zajmie pół dnia, z licznymi przesiadkami i dwugodzinnym oczekiwaniem. Z Great Barrington autobus do Lee jeździ średnio co godzinę, począwszy od ósmej rano. Nam czekanie od siódmej nie odpowiadało. Na marcinowej teczce piszemy nazwę miasta (całe szczęście, że to Lee, a nie dajmy na to.. Stockbridge) i ustawiamy się przy drodze.
Tyle się czytało historii o tym jak ludzie przemierzają Stany na stopa, że szybko i tanio, do tego pełno wrażeń. A my nawet nie całe stany, a stan tylko chcemy przebyć. Na nasz widok ludzie się uśmiechają i dziwią. Niektórzy przepraszająco, że nie mają miejsca, niektórzy machają. Pięć minut i już samochód zawraca i kierujemy się do Lee. Na campie aż huczy. Oficjalnie zabroniono nam tego typu pomysłów, bo tu dużo wariatów, ludzie są porywani, a turyści to idealny cel. Mamy pomyśleć o rodzinie. Nieustannie myślimy, od kiedy tylko wyjechaliśmy.
Dwie godziny aż Peter Pan zechce nas do Bostonu zabrać.
Przesiadka w Nowej Anglii. Ze Springfield już tylko godzina i jesteśmy na South Station przy Atlantic Avenue. Z pierwszego stoiska oferującego wycieczki po mieście bierzemy mapy. Paczka oreo na lepsze myślenie i w drogę.
Oczywiście, że błądzimy jak szaleni. Nic nie jest zbudowane na planie kwadratu i żadne w prawo nie jest oczywiste, a w lewo prowadzą co najmniej trzy ulice. Trochę się odnajdujemy tam, aż docieramy do Public Garden, przy Beacon Street. I to nie jest bejkon street, dara, o czym dopiero Renzo w San Francisco mi mówi. Nikt wcześniej z litości nie raczył mnie uświadomić. Bikon. Bi-kon.
Dalej Beacon Hill, które choć jest najstarszą dzielnicą to ta wiekowość nijak ma się do europejskiego pojęcia starości. Ale jest przeurocze, trochę jak z angielskich komedii romantycznych z Hugh Grantem- ciche uliczki położone na wzgórzach i ceglaste kamienice, które cieszą oczy. No zobacz:
Ten dzień płynie nam bardzo szybko. Lekko niezorganizowani błądzimy po uliczkach i cieszymy oczy. Na wieczór planujemy jeszcze odwiedzić Cambridge, ostoję studentów, gdzie docieramy metrem. Bez Charlie Card ani rusz. Ceny są horrendalne i zakup jednego biletu prawdopodobnie pozbawiłby nas obiadu następnego dnia. Kolejny raz na turystę korzystamy z karty tutejszych, którzy bardzo chętnie zresztą nam pomagają.
W Cambridge studentów a studentów. Ludzie wylewają się na ulice, zapada już zmierzch. My po półgodzinnym spacerze spotykamy się z Johnem i jego znajomymi na Harvard Square, gdzie trwa rozdzielanie posiłku wśród bezdomnych. Użyczą nam kawałka podłogi w mieszkaniu wynajmowanemu przez ich firmę (coś z energią słoneczną, autami na prąd i odnawialnymi źródłami energii). God bless couchsurfing: ceny hosteli w Bostonie, podobnie jak w NYC, oscylują wokół 50$. A do tego nowi znajomi gratis. Beer pong, jak za Erasmusowych czasów i historie o życiu na australijskie farmie, a także kilka (choć mniej) słów o Nowej Zelandii. Dobrze mieć dwadzieścia jeden lat i tyle przebytych kilometrów za sobą.
Tymczasem kolejnego dnia Boston tonie we mgle.
Mamy rozeznanie w mieście, trochę wrażeń i chęci na więcej. Jeszcze nie wiemy tego na pewno, ale myślimy, że wrócimy.
Póki co, na camp.
koniec czerwca, 2013
Be First to Comment