Nigdy po górach nie chodziłam. Nawet jeździłam w nie rzadko: spacer nad Morskie Oko, może raz Wetlina w Bieszczadach, Równica w Ustroniu i jak daleko sięgnę pamięcią to jeszcze Hala Boracza z jakąś wycieczką klasową się zdarzyła. Ale na pewno nigdy nie traktowałam tego jako sposobu na spędzanie czasu, nie przywiązywałam do gór wagi, a już na pewno nie emocjonowałam się nimi jakoś szczególnie. Pociągał mnie Paryż, chciałam pojechać do Włoch i Hiszpania też by mnie zadowoliła. Natomiast nasze polskie góry nie wydawały się jakoś szczególnie emocjonujące. Dopiero siódme poty, który z siebie wylałam wspinając się na Jeziora Koruldi w gruzińskiej Swanetii i widoki, które dzięki nim zobaczyłam obudziły chęć na częstsze takie piesze wycieczki, po których co prawda nogi bolą i człowiek nie ma siły do późnych godzin nocnych popijać piwka ze znajomymi, ale o tyle lżej mu się na duszy robi i większa przyjemność z życia jest.
HALA MIZIOWA 1330 m n.p.m.
Jak się idzie w góry, to wstać trzeba wcześniej i na to nie ma rady. Raz ze względów pogodowych, bo lżej się idzie, kiedy słońce w twarz nie pali, a dwa że samo dotarcie do szlaku trochę czasu zajmuje, w zależności od tego, kto gdzie mieszka. Mnie trudno się zebrać do zwykłych obowiązków o 7.30 rano, ale na hasło wycieczka otwieram oczy bez większego żalu i już o 5.15 spokojnie gotuję solidną porcję owsianki. Z Katowic do Korbielowa mamy półtorej godziny drogi. Mieliśmy iść żółtym szlakiem, ale podjechaliśmy nieco wyżej i miejscowi polecili, żebyśmy się po prostu trzymali wyciągu i dojdziemy do schroniska na Hali Miziowej (1330 m n.p.m.). Podobno nie ma w Beskidach wyżej położonego schroniska.
Jak tam zwykła domowa buła z żółtym serem i kawa smakują, nie macie pojęcia. Zabrałam, owszem. Po tym jak cały dzień krążyliśmy po Swanetii, a nasze zapasy kurczyły się w szalonym tempie, postanowiłam, że zawsze w plecaku muszę mieć coś na wszelki wypadek, gdyby energii brakowało. Tam żadnych schronisk oprócz chat pasterskich nikt nie widział, w Polsce ten biznes lepiej hula. Gdybym wiedziała, to jak Michał uraczyłabym się pierogami z jagodami, a tak to zapasów szkoda wyrzucać.
Ze schroniska czarnym szlakiem najpierw na polskie, a później słowackie Pilsko przez gąszcz kosodrzewiny się pięliśmy.
PILSKO 1557 m n.p.m.
Ze szczytu widać Babią Górę, jezioro Żywieckie no i Słowację. Dużo Słowaków spotykamy, ale wbrew pozorom, pomimo tego, że są wakacje, to żadnych tłumów turystów nie widać. Być może wszyscy poszli w Tatry. Tutaj sama przyjemność. Zero przeciskania się, od czasu do czasu tylko kogoś pozdrawiamy. Dla urozmaicenia wracamy niebieskim szlakiem, który jest nieco mniej przyjemny. Wiedzie głównie przez haszcze, las i podmokły po deszczach teren, więc trzeba bardziej patrzeć pod nogi niż rozglądać się wokół siebie i podziwiać widoki. Przede wszystkim jednak ten szlak jest dłuższy. Zeszliśmy innym zboczem niż wchodziliśmy, dlatego na koniec została nam godzina marszu asfaltem, żeby dotrzeć do samochodu.
To nie była długa wycieczka. Razem z dojazdem, spokojnym marszem i śniadaniem w schronisku zabrała nam maksymalnie 10 godzin i jeszcze całe popołudnie mieliśmy dla siebie. Nie mówiąc o niedzieli na odpoczynek. Na dłuższe wyprawy trzeba mieć i czasu więcej. A zdarza się tak w życiu, że dalej wyjechać nie można, a do świata człowieka rwie. Można w ten sposób wynegocjować z samym sobą, że takie częstsze, ale krótsze wypady przynajmniej na chwilę ukoją tę potrzebę. Tym bardziej, że jak Kasia mówiła „jak jadę w góry to się odcinam i resetuję, nic nie istnieje”. Tutaj człowiek odpoczywa.
No i do diaska, trzeba wiedzieć wokół czego się mieszka.
Be First to Comment