Zawsze nerwowo sprawdzamy przed wyjazdem pogodę, jakby od tego tylko i wyłącznie miała zależeć pomyślność wycieczki. Zapowiadali załamanie, więc na wszelki wypadek planszówki i książki wrzuciliśmy do bagażnika. I coś na rozgrzanie też. Przystanek w Jaśle, ostatnie pięćdziesiąt kilometrów do Wetliny po dziurach. Spanie jak na półkoloniach: duża noclegownia, roztocza w ciężkich gryzących kocach, wszędzie boazeria, w niej ukryty prysznic. Za oknem strumyk, więc nikt wcześnie nie wstaje w przeświadczeniu, że za oknem leje. Niebo zachmurzone i odwlekamy decyzję, czy w góry, czy czekać na słońce, jakie towarzyszyło nam w drodze na Chatkę Puchatka na Połoninie Wetlińskiej (1232 m n.p.m.). Ostatecznie ani kropla deszczu nie spadła, a my nie smagani, a ściorani wiatrem we mgle weszliśmy na Smerek (1222 m n.p.m.) i dalej w dół do wioski. I o dziwo, choć twarz czerwona i przewiana, to znacznie więcej frajdy i widoki piękniejsze niż w pełnym słońcu. Na regenerację naleśniki z jagodami w „Chacie wędrowca”. Potem twarde lądowanie, bo fura odmówiła posłuszeństwa i trzeba było myśleć o powrocie na Śląsk.
Lekki niedosyt, bo nie dotarliśmy na Tarnicę, ale to nic, wrócimy tu jeszcze.
Be First to Comment