Osiemnasty a może już dziewiętnasty sierpień dwa tysiące trzynastego jest, kiedy stawiamy nogę w zachodnim Bostonie, bo tak określane bywa San Francisco. Los Angeles to z kolei kalifornijski Nowy Jork. Niegłupie porównanie, zwłaszcza gdy popatrzymy na to jak rozległy i dziki jest NYC, podobnie Miasto Aniołów, a San Francisco z Bostonem mniejsze, spokojniejsze i moim zdaniem bardziej dostojne, mówiące: hola, hola, u nas żadnego zamieszania, ład, porządek i slow life- choć w umiarkowanym zakresie.
Jesteśmy mniej więcej w połowie naszej podróży, gdy docieramy do Oakland. Bardzo trudno o tani i sensowny nocleg w San Francisco, hostele wcale nie rosną jak grzyby po deszczu, a ich ceny do studenckich nie należą. I całe szczęście, że na taki się nie zdecydowaliśmy, skoro Renzo zaproponował nam gościnę w swoim lofcie na 4th avenue. Jest muzykiem o włoskich i niemieckich korzeniach, z książką kucharską zamiast serca, jak się później okazuje. Dla nas planujących tego dnia intensywne zwiedzanie jest już 11 a.m., a dla reszty zespołu Le Vice, w którym Renzo jest gitarzystą, dopiero- bo właśnie wrócili z koncertu. Dzień rozpoczynamy od białego wina: nam na lepsze zwiedzanie, im na dobry koniec dnia.
Nieco się zasiedzieliśmy słuchając ich muzyki, opowieści o tym kto skąd jest, a że każdy z innego regionu świata, to trochę czasu zeszło. Ostatecznie rozgościłyśmy się i ruszamy do SF. Tym razem obeszło się bez większych przygód po drodze- pojechała z nami przyjaciółka Renzo, której zabij mnie, ale imienia nie jestem w stanie sobie przypomnieć. Za to świetnie pamiętam, że ma francuskie korzenie, jest tłumaczem i sporo czasu spędziła w Paryżu. Powoli obserwuję zdolność zapamiętywania ludzi poprzez umieszczanie ich na mapie świata. Ludzie mobilni przykuwają moją uwagę, z miejsca na miejsce przewożą swoje życie, nie wiadomo kogo i czego szukając, bez pewności, że to znajdą, Jednak zawsze z wieloma przygodami po drodze, których dobrze później posłuchać.
Na początek FINANCIAL DISTRICT.
Trochę zataczamy koło, bo to właśnie tam wylądowaliśmy poprzedniego wieczoru po opuszczeniu Los Angeles.
Jak to w businessowej części miasta sporo wieżowców, garnitury na ulicach i sklepy na każdym rogu.
MIASTO NA WZGÓRZACH
Nie znam innego miasta, które byłoby tak szalenie górzyście położone; na spacery po nim należałoby odpowiednio ciało najpierw przygotować, bo każda jego część w kolejnych dniach daje o sobie znać.. ale jakie widoki, jaka radość i satysfakacja! A ile spalonych kalorii? Nie przeliczysz.
Punktem pielgrzymek jest LOMBARD STREET– prawdopodobnie najbardziej „zakręcona” ulica na świecie. Garną tam turyści całymi wycieczkami, więc trudno się przebić, a i nie dziwi fakt, że ulica jest wiecznie zakorkowana. Samochody normalnie dopuszczone do ruchu suną wężykiem w ślimaczym tempie. Swoją drogą w tym mieście to jest dopiero nauka jazdy i ruszania pod górkę z ręcznego.
CHINATOWN
Podobno najsłynniejsze w Stanach i porównywane jedynie do tego znajdującego się w Nowym Jorku. To na wschodzie faktycznie jest bardziej rozległe- jak za kilka dni będziemy mieli okazję się przekonać. Natomiast Chinatown w SF sprowadza się do jednej długiej ulicy, otwieranej przez charakterystyczną smoczą bramę. Jest bogato zdobione, kolorowe i chociażby z tego powodu warto tam zajrzeć. To co oferują Chińczycy w sprzedaży jest kwestią drugorzędną i mnie kompletnie nie interesującą, poza pocztówkami i t-shirtami z I <3 SF, w które ubiorę wszystkich bliskich.
Z rzeczy, które każdy turysta powinien zrobić to przejażdżka cable carem (6$), który oferuje kilka tras. My planując wycieczkę rowerową na GOLDEN GATE wybraliśmy taką, która zahacza o wybrzeże, nad które musieliśmy się dostać. Wypożyczalni rowerowych nie brakuje, nie trzeba rezerwacji, brak też zbędnych formalności. Wystarczy się wylegitymować i podać numer karty w formie zabezpieczenia, którą ewentualnie będzie można obciążyć w razie, gdybyśmy nie wrócili w umówionym czasie albo zwrócili wybrakowany sprzęt. I to jaką frajdę sprawił nam ten wysiłek i przebyte kilometry jest nieocenione. Jazda sama w sobie była urozmaiceniem naszych zwykle pieszych wycieczek. Stąd przesiadamy się mili państwo na rowery, gdzie tylko można. Dla zdrowia i dla rozrywki.
W trakcie odpoczynku pozostają spacery i przemierzanie kolejnych kilometrów. W tym mieście nic nużące nie jest: widoki niepowtarzalne, każdy budynek inny, a architektura, jakiej w Europie- pomimo całej jej różnorodności- nie spotkasz.
I jeść też trzeba. Umami Burger:
Natomiast po godzinach w Oakland szykują się pyszności …
… i ostatkiem sił wysyłają pozdrowienia rodzinie i przyjaciołom.
Nigdy w życiu nie zawędrowałam tak daleko: od domu, przyjaciół, ale i na mapie. Siedem godzin lotu do wschodniego wybrzeża lub dwa tygodnie jazdy autem i kolejne dziewięć nad oceanem. No weź to policz. To są spore liczby i dużo czasu poza domem, gdzie nic się nie zmienia, zawsze gorący obiad, ciepła kąpiel i miłe powroty. Dobrze wyjechać, żeby cudze chwalić i swoje docenić.
A do San Francisco w a r t o.
Wiem, że wszędzie było mało czasu, zawsze go brakuje, ale tutaj mieliśmy go zaledwie odrobinę. Do MISSION DISTRICT ledwo dotarliśmy, a już trzeba było pędzić dalej. Hipisów na swojej drodze tylko spotkaliśmy, a przecież to ich rewiry i ostoja- swoją drogą całkiem dobrze się rządzą w okolicach Golden Gate Park.
Ale przynajmniej wystarczyło go na to, żeby się zachwycić.
Po stokroć mówię, jedźcie.
Be First to Comment