Stolica Gruzji na co dzień jest dość hałaśliwa. Na głównych alejach warkot samochodów nie pozwala na normalną rozmowę. W wąskich zaułkach zniecierpliwieni kierowcy co chwilę naciskają na klaksony, jakby miało im to pomóc wydostać się z korka. Do tego dochodzi wrzask handlarzy, kocia muzyka w wykonaniu ulicznych grajków i kłótnie wiecznie narzekających taksówkarzy (…) najgorsze są pierwsze dwa dni, później człowiek przywyka do tych dźwięków.
(Klątwa gruzińskiego tortu, M. Jastrzębski)
Pierwsze kroki w Tbilisi postawiliśmy wcześnie rano. Miasto dopiero zbierało się po sobotniej nocy, stąd trudno byłoby to od razu potwierdzić. O piątej rano na ulicach widać nielicznych włóczących się bez celu i sprzątające służby. I tylko niektórzy zachowywali się tak jakby jeszcze sobota trwała w najlepsze. Poza tym taksówkarze krążyli w tę i z powrotem w oczekiwaniu na zlecenie. Jeden z nich przywiózł nas zresztą w okolice Placu Bohaterów, gdzie zaspanemu recepcjoniście zostawiliśmy tylko plecaki i pognaliśmy hen przed siebie /chociaż pognaliśmy to trochę nadużycie. czuliśmy się wyzuci po nocnej podróży jak stare kuchenne ręczniki, to trzeba powiedzieć. początkowo to raczej szukaliśmy motywacji niż gnaliśmy, ale z powodzeniem/. Zmierzaliśmy wzdłuż zwykle zatłoczonej alei Rustavelego, krępując się nieco przejść przez środek raczej pustego, ale dużego skrzyżowania. Teraz już mnie to śmieszy, bo Gruzini nawet w ciągu dnia na ruchliwą ulicę wkraczają i lawirują pomiędzy autami, żeby tylko dostać się na drugą stronę. My jeszcze wtedy nie, ale też się nauczymy.
Dopiero co słońce wzeszło, jest pusto i światło ładne.
Na Placu Wolności nasz spokój został zaburzony. Do wycieczki dołączył bezdomny pies, z jakimś klipsem na uchu (zgoda władz miasta na włóczenie się? Bartek). Idzie za nami, przystaje, czeka, kładzie się. Jest bardzo cierpliwy i nie sposób się go pozbyć. Bartek ze zwierzętami za pan brat, ja nie nauczona boję się, że bezpański to z głodu nogę odgryzie. Niby się nie zapowiada, ale kiedy kolejny pies dołącza do naszej ekipy, atmosfera staje się nerwowa. Dopiero u podnóża Narikale psy straciły czujność i zdołaliśmy im umknąć.
Ze wzgórza Narikale próbujemy ogarnąć miasto wzrokiem. W oczy rzucają się od razu modernistyczne budynki: most pokoju z charakterystycznym zadaszeniem w kształcie środków higieny intymnej dla kobiet, dwie poziomo kładzione lufy, znajdujące się w Rike Park, w którym ciągle niewiele drzew, ale bardzo dużo pstrokacizny: fontanny, szachy, wymyślne ławki, place zabaw. Tam dotrzemy jak tylko pogonieni przez burzę zejdziemy ze wzgórza i zjemy chaczapuri na nasze pierwsze śniadanie, popite mocną kawę. Tak więc z jednej strony charakterystyczna zabudowa z drewnianymi balkonami, odnowiona w starej części miasta, a na przeciwnym biegunie zrujnowane budynki z blachy i walące się mieszkania. Gdzieś pomiędzy tym nowoczesny urząd miasta i park europejski. To prawdopodobnie wyraz postępowości miasta.
RIKE PARK
KATEDRA CMINDA SAMEBA
Niedziela trwa w najlepsze. Gruzini tłumnie zmierzają do katedry, odświętnie ubrani, kobiety w długich spódnicach i charakterystycznych chustkach. Najczęściej z kwiatami na rękach. I tylko spóźniają się na msze tak samo jak my.
Pierwszy dzień w Gruzji i w tym mieście to urwanie chmury. Musiało solidnie popadać, żebyśmy tyle słońca mogli użyć, ile nam było dane. Popołudniem nosa nie można było wyściubić z budynku, ale kiedy większość trasy była już za nami i zatoczyliśmy koło wracając na ostatnie dwa dni do stolicy, to miasto było nie do poznania. Ruchliwe, żywe, na każdym rogu ulicy i w każdych podziemiach grajkowie, a knajpy po brzegi wypełnione. Wrzawa i klaksony, jakby nagle wszystkie na raz były potrzebne. To pewnie też zasługa pogody, która dopisywała i rozgrywających się mistrzostw. Sami zresztą mocno kibicowaliśmy, a miasto aż wrzało. Dopiero na dziedzińcu prowadzącym do wynajętego mieszkania powietrze było spokojniejsze.
Zresztą pierwszego dnia dostaliśmy tyle i sami z siebie daliśmy. Początkowe zmęczenie po nocnym locie, lekkie oszołomienie i oswajanie się z nowym miejscem dają się we znaki. Co innego, kiedy się wraca. Wracał człowiek już swojski, pewny siebie i z doświadczeniami z innych miejsc kraju. Nie bał się własnego cienia i nie zastanawiał się trzy razy, czy na pewno gdzieś może nogę postawić. Można było się wtopić w tłum, zaglądać w co rusz to inne zakamarki. Pierwszy dzień jest zawsze taki niespokojny.
Nie wiem czy jakoś szczególnie lubię to miasto, ale drewniane balkony skradły mi serce.
Hmm, takie można odnieść wrażenie oglądając zdjęcia, że Twój obiektyw nie wpadł w zbyt duży zachwyt tym miastem 🙂
Subiektywnie dla mnie, katedra dominująca w krajobrazie jest przytłaczająca i wywołuje raczej negatywne uczucia, chociaż to wykracza poza samą architekturę, a bardziej się tyczy tego jak wpływa na ludzi…
Nowoczesna kładka za to podoba mi się.
W tym sensie, że odnosisz katedrę górującą nad miastem również do górowania nad sercami ludzi?
Tego pierwszego dnia Tbilisi nie było dla mnie jakimś szalenie radosnym miastem. Pogoda zrobiła swoje i to, że wcześniej nasłuchaliśmy się, jakie to piękne miasto. A większość zdjęć jest akurat z tej części wyjazdu, więc najwidoczniej nie kłamią. Ale mam nadzieję, że w zdjęciach drewnianych balkonów widać choć cień zachwytu?;)
Można powiedzieć, że sercami, albo duszami, umysłami, świadomością i podświadomością. Straszne rzeczy 🙂
My mamy Chrystusa w Świebodzinie.. ;))